Zazwyczaj jakoś tak wychodzi, że moje przemyślenia są pesymistyczne i pełne krytyki. Dzisiaj więc trochę optymizmu, szczęścia i radości. Niestety nie będzie o Italii (może dlatego, że to by były oksymorony, a może nie). Zaczynajmy!
To będzie jedna z tych historii, gdy marzenia się spełniają. Kiedy byłam mała, pod koniec szkoły podstawowej, moim marzeniem były glany - wysokie wojskowe buty z kawałkiem blachy na przodzie i śrubami w podeszwach (Mama mówiła, że są niezdrowe dla stóp). Gdy wreszcie je kupiłam, chodziłam w nich, kolorowych podkolanówkach i spódnicy, a w uszach zawsze miałam słuchawki. Mp trójki nie były jeszcze na czasie, więc miałam mojego fioletowego walkmana, a w nim na zmianę kasety Metalliki i Guns N` Roses.
Pamiętam również, że zawsze gdy miałam odkurzać mieszkanie, włączałam wzmacniacz i epkę z Knockin On The Heavens Door lub November Rain. I tak sobie odkurzałam śpiewając z Axlem moje wymyślone (pseudo)angielskie słowa. Potem, jak już byłam w gimnazjum, Gunsi mieli przyjechać do Polski. Niestety nikt z dorosłych nie chciał pojechać ze mną na koncert, a ja przecież miałam ledwo czternaście lat. Poza tym Gunsi bez Slasha...Tak więc koncert pozostał kolejnym niespełnionym marzeniem.
Aż tu nagle rok temu rozeszła się wieść o reaktywacji starego składu i nowej trasie koncertowej. Bilety rozeszły się jak bułeczki. Cztery z tych bułeczek kupił monachijski Mikołaj, czyli mój Brat i jego Mikołajowa. Tym sposobem marzenia zakopane w gimnazjum powróciły.
Trochę mnie martwiło to, że jednak sporo lat minęło od świetności GN'R. Że Slash jest w formie, to wszyscy wiemy, no ale Axl? Z przystojniaka, do którego wzdychały miliony (w tym ja), zmienił się w przytytego Pana 50+. Białe bokserki zastąpił dżinsami z dużą ilością frędzli i dziur, miejsce koszulki z Jezusem zajął słodki T-shirt z kociaszkiem, a trapery zamienił na dziwne kowbojki w kolorze białopodobnym. Pozostała koszula przewiązana w pasie i bandama na głowie.
Siedzieliśmy więc na trybunach, zniecierpliwieni, nie wiedząc czego oczekiwać. Dobrze, że mieliśmy miejsca nie na płycie, bo przez ponad pół koncertu lało. Support zaczął grać, a stadion zaczął się napełniać tysiąc po tysiącu (aż się napełnił do 55 tys!)
19.30 na scenę wyszli oni. Bez żadnych ceregieli. Zapowiedziani przez spikera. I tak się zaczęło. Trzy godziny czystej muzyki. Największych hitów. Wspomnień z dzieciństwa. Axl nawet z dwoma podbródkami dawał radę. Naprawdę był dobry! Slash tańczył po gryfie prezentując swoje słynne sola. Swoje talenty pokazali również pozostali gitarzyście w solówkach równie dobrych.
Zaskoczeni długością koncertu, z przyjemnością chłonęliśmy wszystkie piosenki. Poza hitami zagrali też instrumentalnie Wish you were here Pink Floydów i parę innych utworów. Gdy usłyszałam pierwsze nuty Sweet Child O' Mine łzy napłynęły mi do oczu. A potem było tylko lepiej! Na środek sceny wytachali fortepian i zagrali November Rain. A potem pokazując moc publiczności zaśpiewaliśmy wszyscy razem Knockin On The Heavens Door (nie zapominajcie, że to piosenka Boba Dylana!). Koncert zakończyło Paradise City i piękny pokaz fajerwerków z konfetti. Wyszłam oszołomiona ilością hitów i solówek, nie dowierzając jeszcze, że naprawdę ich widzieliśmy live!
Marzenia się spełniają moi drodzy! W tym wypadku dzięki mojemu bratostwu, którym dziękuję za piękny weekend w środku tygodnia!
PS. A na dokładkę na urodzinową kolację jedliśmy zebrę, krokodyla i steka z namibiańskiej wołowiny. Palce lizać! Ale o tym może innym razem!
To będzie jedna z tych historii, gdy marzenia się spełniają. Kiedy byłam mała, pod koniec szkoły podstawowej, moim marzeniem były glany - wysokie wojskowe buty z kawałkiem blachy na przodzie i śrubami w podeszwach (Mama mówiła, że są niezdrowe dla stóp). Gdy wreszcie je kupiłam, chodziłam w nich, kolorowych podkolanówkach i spódnicy, a w uszach zawsze miałam słuchawki. Mp trójki nie były jeszcze na czasie, więc miałam mojego fioletowego walkmana, a w nim na zmianę kasety Metalliki i Guns N` Roses.
Pamiętam również, że zawsze gdy miałam odkurzać mieszkanie, włączałam wzmacniacz i epkę z Knockin On The Heavens Door lub November Rain. I tak sobie odkurzałam śpiewając z Axlem moje wymyślone (pseudo)angielskie słowa. Potem, jak już byłam w gimnazjum, Gunsi mieli przyjechać do Polski. Niestety nikt z dorosłych nie chciał pojechać ze mną na koncert, a ja przecież miałam ledwo czternaście lat. Poza tym Gunsi bez Slasha...Tak więc koncert pozostał kolejnym niespełnionym marzeniem.
Aż tu nagle rok temu rozeszła się wieść o reaktywacji starego składu i nowej trasie koncertowej. Bilety rozeszły się jak bułeczki. Cztery z tych bułeczek kupił monachijski Mikołaj, czyli mój Brat i jego Mikołajowa. Tym sposobem marzenia zakopane w gimnazjum powróciły.
Trochę mnie martwiło to, że jednak sporo lat minęło od świetności GN'R. Że Slash jest w formie, to wszyscy wiemy, no ale Axl? Z przystojniaka, do którego wzdychały miliony (w tym ja), zmienił się w przytytego Pana 50+. Białe bokserki zastąpił dżinsami z dużą ilością frędzli i dziur, miejsce koszulki z Jezusem zajął słodki T-shirt z kociaszkiem, a trapery zamienił na dziwne kowbojki w kolorze białopodobnym. Pozostała koszula przewiązana w pasie i bandama na głowie.
Siedzieliśmy więc na trybunach, zniecierpliwieni, nie wiedząc czego oczekiwać. Dobrze, że mieliśmy miejsca nie na płycie, bo przez ponad pół koncertu lało. Support zaczął grać, a stadion zaczął się napełniać tysiąc po tysiącu (aż się napełnił do 55 tys!)
19.30 na scenę wyszli oni. Bez żadnych ceregieli. Zapowiedziani przez spikera. I tak się zaczęło. Trzy godziny czystej muzyki. Największych hitów. Wspomnień z dzieciństwa. Axl nawet z dwoma podbródkami dawał radę. Naprawdę był dobry! Slash tańczył po gryfie prezentując swoje słynne sola. Swoje talenty pokazali również pozostali gitarzyście w solówkach równie dobrych.
Zaskoczeni długością koncertu, z przyjemnością chłonęliśmy wszystkie piosenki. Poza hitami zagrali też instrumentalnie Wish you were here Pink Floydów i parę innych utworów. Gdy usłyszałam pierwsze nuty Sweet Child O' Mine łzy napłynęły mi do oczu. A potem było tylko lepiej! Na środek sceny wytachali fortepian i zagrali November Rain. A potem pokazując moc publiczności zaśpiewaliśmy wszyscy razem Knockin On The Heavens Door (nie zapominajcie, że to piosenka Boba Dylana!). Koncert zakończyło Paradise City i piękny pokaz fajerwerków z konfetti. Wyszłam oszołomiona ilością hitów i solówek, nie dowierzając jeszcze, że naprawdę ich widzieliśmy live!
Marzenia się spełniają moi drodzy! W tym wypadku dzięki mojemu bratostwu, którym dziękuję za piękny weekend w środku tygodnia!
PS. A na dokładkę na urodzinową kolację jedliśmy zebrę, krokodyla i steka z namibiańskiej wołowiny. Palce lizać! Ale o tym może innym razem!
Komentarze
Prześlij komentarz