Przejdź do głównej zawartości

Podsumowanie roku

 To całkiem zabawne, gdy się wchodzi teraz na Instagram i każdy podsumowuje rok. Które zdjęcia miały najwięcej lajków, a które najwięcej komentarzy. Tak sobie więc pomyślałam, że i ja podsumuję mój rok, lecz w formie pisemnej - choć ostatnio pisanie jakoś ciężko mi idzie.

Pod wieloma względami rok 2020 był totalnie do dupy, mimo jednak tej całej swojej dupowatości, czegoś mnie nauczył i udało mi się w nim znaleźć trochę pozytywnych chwil.

Najważniejszym wydarzeniem 2020 roku dla mnie była przeprowadzka. Nareszcie, po 5 latach izolacji na wyspie, latach pełnych frustracji, pełnych zrezygnowania, czasem nawet desperacji (chociaż były też momenty miłe) udało mi się przekonać mojego lubego, że to nie miejsce dla nas i że tam nie zbudujemy naszej przyszłości. O podsumowaniu życia na Sardynii powinnam napisać osobną notkę i pewnie kiedyś się za to zabiorę. Z przeprowadzką mieliśmy kupę szczęścia, bo trafiliśmy w idealne międzypandemiczne okno. Gdybyśmy wyjechali dwa czy trzy tygodnie później byłoby nam dużo ciężej znaleźć pracę i mieszkanie, bo znów powoli zaczęli wprowadzać ograniczenia. Albo w ogóle byśmy nie wyjechali i gnilibyśmy kolejne lata na wyspie. Teraz żyję w kraju, w którym system działa i działa dobrze. Po raz pierwszy mam normalną umowę o pracę i normalne ubezpieczenie zdrowotne. A to jest WIELKA zmiana, która dodała mi trochę spokoju, pozwoliła mi poczuć się bardziej niezależną i pewną siebie.

Dupowatością roku 2020 był lockdown. Załapałam się na taki prawdziwy. Z dnia na dzień poinformowali mnie, że mam nie przychodzić do pracy. Nagle zostałam bez zajęcia, ale również bez pensji, bo z racji, że nie miałam żadnej porządnej umowy, nic mi się nie należało. Żeby przetrwać musiałam sobie wypracować nową dzienną rutynę. Bo niby co masz robić, skoro pracy nie ma i możesz się jedynie oddalać od miejsca zamieszkania na 200 metrów? Tu z pomocą przyszły podcasty, audiobooki i abonament z nielimitowanymi minutami na rozmowy międzynarodowe (dziękuję Mamo!). Bo był to też rok, w którym tylko raz dane mi było pojechać do Polski. Oba najważniejsze rodzinne święta - czyli Wielkanoc i Boże Narodzenie spędziłam poza domem. Nazbierało się dużo wieczorów i dni wypełnionych smutkiem i tęsknotą za rodziną i przyjaciółmi. Musiałam sobie znaleźć różne wypełniacze czasu. Ułożyłam więc 3 zestawy puzzli (dwa po 1500 elementów i jeden 2000), obejrzałam wszystkie filmy marvela (dzień po dniu), nareszcie przeczytałam całą trylogię Władcy Pierścieni. Lśnienie i Doktor Sen tak mnie wciągnęli, że potem w nocy miałam koszmary. Wyrobiłam w sobie trochę systematyczności i codziennie trenowałam, czasem sama, czasem z towarzystwem przez skypa. I tak udało mi się przetrwać. Teraz znowu mamy lockdown, ale przynajmniej mogę chodzić do pracy, więc to już zupełnie inna sprawa.

Miłym wydarzeniem minionego roku były odwiedziny rodziny na wyspie.  Po ponad dwóch latach udało im się przyjechać, więc miałam trochę "turystycznego" czasu na wyspie z plażingiem, miłym towarzystwem no i... pysznym jedzeniem. Bez włoskiego marudzenia i słuchania jak to jest źle.

Po dziesięciu tysiącach prób przejścia na dietę, postanowiłam wziąć się za to na poważnie, poszłam zrobić podstawowe badania i do dietetyka. I nagle okazało się, że mogę schudnąć. Zrozumiałam gdzie tkwiły moje błędy żywieniowe oraz moje zmory. W trzy miesiące udało mi się zrzucić 9 kg (po świętach sytuacja wygląda trochę gorzej, ale to przecież święta.). Całkiem zabawne jest jednak myślenie przed dietą w stylu "zrzucę 10 kg i będę piękna i szczupła". Po zrzuceniu tych kilo tak naprawdę nic się nie zmienia. W sensie, zmienia się numerek na wadze i rozmiar ubrania, ale spojrzenie na siebie samą wcale nie tak bardzo. Bo problem przepracować trzeba też w głowie. Może to będzie postanowienie na ten rok? Słynne instagramowe, mindfullnessowe "pokochać swoje ciało i samego siebie". 

Także podsumowując: może nie było aż tak źle? Było ciężko, ale dałam radę.

Na koniec chciałam Wam i sobie życzyć, żeby ten Nowy Rok nie był taki "zdystansowany", byśmy mogli się częściej widywać, więcej podróżować i mniej martwić. 

Pozdrawiam, 
Maka

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

O lekarzach

Dziś będzie o lekarzach. Wchodząc na fb natknęłam się na wiele postów na temat protestu lekarzy rezydentów. Po przeczytaniu paru komentarzy pod postami protestujących lekarzy, matek na rezydenturze itp.  znów straciłam wiarę w ludzi. A przecież tak nie może być! Ta sprawa nie powinna być nikomu obojętna. I może zanim zaczniecie krytykować, zanim dacie się ponieść propagandzie TVP to zatrzymajcie się chwilę i pomyślcie sami. A oto jak ja to widzę: Studiowanie medycyny do najprostszych nie należy. Pewnie jest kilka kursów, które można, brzydko mówiąc, olać, jednak cała reszta jest istotna. Nie możesz nauczyć się czegoś metodą "tylko na jutro, potem zapomnę", jak to mi się zdarzało z kursami historii. Bo właśnie w momencie "potem zapomnę" na tobie może spoczywać odpowiedzialność za drugie życie. Po studiach i po rocznym stażu w sumie dalej jesteś nikim, no bo jak to, lekarz bez specjalizacji? A specjalizacja to kolejne lata nauki. Pamietam jak byłam mała i jeździliś...

Dobre bo polskie

Dzisiaj będzie znów o jedzeniu. Parę dni temu minęły równe dwa lata odkąd mieszkam tutaj. Wszyscy się pytają „jak się żyje na Sardynii?”. Na to pytanie odpowiadałam również w którejś notce, ale dzisiaj będzie o jedzeniu! Na Sardynii je się bardzo dobrze. Produkty są zazwyczaj świeże (nawet w supermarketach!) często z lokalnych upraw.  Bogactwo ryb i owoców morza niekiedy może nawet zawstydzić asortyment naszego polskiego makro. Jednak mimo tych wszystkich pyszności, czasem mi brakuje naszych polskich specjałów, przywodzących na myśl rodzinny dom. Oto lista kilku produktów, których mi brakuje najbardziej, a których zakup na Sardynii jest niemożliwy lub niezwykle trudny/drogi. 1. Twaróg – jestem ogromnym wielbicielem serników, a jak przygotować sernik bez naszego pysznego polskiego twarogu? Co prawda jest ricotta, ale to jednak nie to samo. Jak byłam mała na śniadanie często jadłam kanapki z twarogiem i miodem. Pyszności! A pierogi ruskie? A naleśniki? A makaron z serem? Same ...

Walka z żywiołem

Napisałam tę notkę miesiąc temu, ale chyba wcale nie miałam ochoty jej wrzucić, bo nie dotyczy miłych wspomnień. Skoro jednak jest już napisana, to niech będzie i na blogu, ku przestrodze. Za oknem widzisz ogień zbliżający się w twoją stronę. Masz dwie może trzy minuty na opuszczenie domu. Co zabierasz ze sobą? Znacie te pytania? Coś w stylu „co zabierzesz ze sobą na bezludną wyspę” tylko bardziej w obliczu katastrofy. Gorzej jak takie pytania pojawiają ci się w głowie nie z powodu jakiejś głupiej zabawy, lecz dlatego, że za oknem naprawdę widzisz ogień. Jeśli chodzi o żywioły i katastrofy z nimi związane, to chyba bardziej jesteśmy przyzwyczajeni (choć może to nie do końca dobry dobór słowa), my – Polacy, do wody i powodzi. Powódź z 97 roku pozostanie w mojej pamięci chyba na zawsze. Potem, na przestrzeni lat, zdarzały się kolejne powodzie, mniejsze i większe. Sardynia z powodziami raczej nie miewa problemów. Czasem są małe podtopienia spowodowane silnym deszczem, j...