Przejdź do głównej zawartości

Architektoniczny chaos sardyńskich przedmieści


W ramach oderwania oczu od komputera postanowiłam się wybrać na spacer, pooddychać wieczornym powietrzem i zobaczyć jak moja dzielnica wygląda w świetle zachodzącego słońca. Od zawsze byłam przyzwyczajona do mieszkania blisko lasu. Z okna mieszkania, w którym spędziłam prawie połowę mojego życia, rozpościerał się widok na szpital, a za szpitalem były już tylko lasy. Z początku wydawały mi się bezkresne, jednak z biegiem czasu poznałam niemal każdą ścieżkę i ścieżynkę, i, mimo że nie zdawałam sobie z tego sprawy, las stał się elementem niezbędnym mojego życia. Brak tego elementu mi doskwiera od ponad czterech lat, bo o lasach takich jak te polskie, Sardyńczycy mogą tylko pomarzyć. Tutaj, jeśli nie mam ochoty ruszać samochodu, miejscem moich spacerów są uliczki mojej dzielnicy, które w zachodzącym słońcu odkrywają przede mną nowe tajemnice.

Większości ludzi Włochy kojarzą się z wąskimi uliczkami, kamieniczkami we wszystkich odcieniach żółci i małymi balkonikami wypełnionymi przeróżnymi kwiatami. Dużo w tym racji, bo tak właśnie wygląda centrum Cagliari, najstarsza część miasta. Jednak im bardziej oddalamy się od centrum, tym bardziej zaczyna się zmieniać architektura. A gdy dotrze się na przedmieścia, gdzie aktualnie mieszkam, nie widać już nic podobnego. Cała okoliczna zabudowa jest stosunkowo nowa, ponieważ jeszcze czterdzieści lat temu były tutaj tylko pola, na których pasły się owce. Teraz mamy nawet pętlę autobusową.

Na miejscu dawnych pól uprawnych stanęły sześciopiętrowe bloki mieszkalne. Takie, jakby to określić, ani ładne ani brzydkie. Na szczęście czyste i zadbane. Większość zabudowań w tej części miasta charakteryzuje jedna rzecz: mają uwolnione partery, które zostały przeznaczone na miejsca parkingowe. Jest też coś, co od razu się rzuca w oczy (przynajmniej moje), lub dokładniej brak czegoś. A mianowicie całkowity brak zieleni. Może trochę przesadziłam, nie taki całkowity, coś tam zielonego jest. Zielony jest żywopłot, kilkanaście metrów kwadratowych trawnika i parę krzaków rozmarynu. I tyle. Ani jednego drzewa, nie ma też żadnego placu zabaw dla dzieciaków, czy ławeczki na której można by usiąść czekając na kogoś. Również w innych dzielnicach Cagliari zauważyłam te braki. Takie mieszkania to miejsce, do którego wracasz po pracy, żeby zjeść i pójść spać. W każdym innym celu musisz wziąć samochód i pojechać gdzieś dalej.

Spacerując zostawiam bloki za moimi plecami i udaję się w kierunku zabudowy jednorodzinnej. I znów przychodzą do mnie moje polskie przyzwyczajenia. Dom tradycyjny lub bardziej nowoczesny, zazwyczaj ze spadzistym dachem. Jak dom to i ogród, ale taki prawdziwy ogród, w którym można urządzić grilla ze znajomymi albo pokopać piłkę z rodzeństwem, taki w którym w lecie zjesz z krzaka parę truskawek albo urwiesz jabłko i je od razu schrupiesz. Tutaj jednak domy wolnostojące są trochę inne. Po pierwsze większość z nich wygląda jakby co parę lat doklejano im kolejną część. Budownictwo na zasadzie: wybuduję tyle na ile starczy pieniędzy. Czasem pieniędzy starczało na cały dom, czasem tylko na parter i ze ścian wystają teraz pręty od zbrojenia, czekające na lepsze czasy, by dać początek kolejnym piętrom. Każdy dom jest z innej bajki, pomieszanie z poplątaniem. Jedne żółte inne intensywnie niebieskie, jedne z balkonami i tarasami, inne z balkonikami i wieżyczkami. Wszystkiego po trochę. Jednak prawie żaden z tych domów nie ma ogrodu! Naprawdę! Domy wyglądają tak, jakby ktoś zrobił offset granicy działki o jeden metr i na planie powstałego wielokąta postawił ściany. W dodatku prawie każdy dom jest ogrodzony wysokim betonowym murem, na mniej więcej dwa metry. W tej małej przestrzeni między ogrodzeniem a domem, najczęściej stoją jeszcze zaparkowane w niemożliwy sposób samochody. Czasem zostanie jeszcze trochę miejsca na parę donic z drzewkami cytrynowymi, kaktusami lub rozmarynem. I znów basta, na tym kończy się ogrodowa zieleń.

Może właśnie dlatego Sardyńczycy wieczorami wychodzą na miasto lub na plażową promenadę, z powodu braku ogrodu. Mój spacer zakończyłam podziwiając różowy dom z wieżą, w której brakowało jedynie okna by księżniczka mogła zrzucać dla księcia swój warkocz.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

O lekarzach

Dziś będzie o lekarzach. Wchodząc na fb natknęłam się na wiele postów na temat protestu lekarzy rezydentów. Po przeczytaniu paru komentarzy pod postami protestujących lekarzy, matek na rezydenturze itp.  znów straciłam wiarę w ludzi. A przecież tak nie może być! Ta sprawa nie powinna być nikomu obojętna. I może zanim zaczniecie krytykować, zanim dacie się ponieść propagandzie TVP to zatrzymajcie się chwilę i pomyślcie sami. A oto jak ja to widzę: Studiowanie medycyny do najprostszych nie należy. Pewnie jest kilka kursów, które można, brzydko mówiąc, olać, jednak cała reszta jest istotna. Nie możesz nauczyć się czegoś metodą "tylko na jutro, potem zapomnę", jak to mi się zdarzało z kursami historii. Bo właśnie w momencie "potem zapomnę" na tobie może spoczywać odpowiedzialność za drugie życie. Po studiach i po rocznym stażu w sumie dalej jesteś nikim, no bo jak to, lekarz bez specjalizacji? A specjalizacja to kolejne lata nauki. Pamietam jak byłam mała i jeździliś...

Dobre bo polskie

Dzisiaj będzie znów o jedzeniu. Parę dni temu minęły równe dwa lata odkąd mieszkam tutaj. Wszyscy się pytają „jak się żyje na Sardynii?”. Na to pytanie odpowiadałam również w którejś notce, ale dzisiaj będzie o jedzeniu! Na Sardynii je się bardzo dobrze. Produkty są zazwyczaj świeże (nawet w supermarketach!) często z lokalnych upraw.  Bogactwo ryb i owoców morza niekiedy może nawet zawstydzić asortyment naszego polskiego makro. Jednak mimo tych wszystkich pyszności, czasem mi brakuje naszych polskich specjałów, przywodzących na myśl rodzinny dom. Oto lista kilku produktów, których mi brakuje najbardziej, a których zakup na Sardynii jest niemożliwy lub niezwykle trudny/drogi. 1. Twaróg – jestem ogromnym wielbicielem serników, a jak przygotować sernik bez naszego pysznego polskiego twarogu? Co prawda jest ricotta, ale to jednak nie to samo. Jak byłam mała na śniadanie często jadłam kanapki z twarogiem i miodem. Pyszności! A pierogi ruskie? A naleśniki? A makaron z serem? Same ...

Walka z żywiołem

Napisałam tę notkę miesiąc temu, ale chyba wcale nie miałam ochoty jej wrzucić, bo nie dotyczy miłych wspomnień. Skoro jednak jest już napisana, to niech będzie i na blogu, ku przestrodze. Za oknem widzisz ogień zbliżający się w twoją stronę. Masz dwie może trzy minuty na opuszczenie domu. Co zabierasz ze sobą? Znacie te pytania? Coś w stylu „co zabierzesz ze sobą na bezludną wyspę” tylko bardziej w obliczu katastrofy. Gorzej jak takie pytania pojawiają ci się w głowie nie z powodu jakiejś głupiej zabawy, lecz dlatego, że za oknem naprawdę widzisz ogień. Jeśli chodzi o żywioły i katastrofy z nimi związane, to chyba bardziej jesteśmy przyzwyczajeni (choć może to nie do końca dobry dobór słowa), my – Polacy, do wody i powodzi. Powódź z 97 roku pozostanie w mojej pamięci chyba na zawsze. Potem, na przestrzeni lat, zdarzały się kolejne powodzie, mniejsze i większe. Sardynia z powodziami raczej nie miewa problemów. Czasem są małe podtopienia spowodowane silnym deszczem, j...