Napisałam tę notkę
miesiąc temu, ale chyba wcale nie miałam ochoty jej wrzucić, bo nie dotyczy miłych
wspomnień. Skoro jednak jest już napisana, to niech będzie i na blogu, ku
przestrodze.
Za oknem widzisz ogień zbliżający się w twoją stronę. Masz
dwie może trzy minuty na opuszczenie domu. Co zabierasz ze sobą?
Znacie te pytania? Coś w stylu „co zabierzesz ze sobą na
bezludną wyspę” tylko bardziej w obliczu katastrofy. Gorzej jak takie pytania
pojawiają ci się w głowie nie z powodu jakiejś głupiej zabawy, lecz dlatego, że
za oknem naprawdę widzisz ogień.
Jeśli chodzi o żywioły i katastrofy z nimi związane, to
chyba bardziej jesteśmy przyzwyczajeni (choć może to nie do końca dobry dobór
słowa), my – Polacy, do wody i powodzi. Powódź z 97 roku pozostanie w mojej
pamięci chyba na zawsze. Potem, na przestrzeni lat, zdarzały się kolejne
powodzie, mniejsze i większe.
Sardynia z powodziami raczej nie miewa problemów. Czasem są
małe podtopienia spowodowane silnym deszczem, jednak nie na taką dużą skalę jak
w Polsce. Dużo większym problemem tej wyspy są susze. Szczególnie tego lata.
Deszcz nie padał tutaj co najmniej od maja. Wyspa zmieniła swój kolor z
zielonej na żółto brązową, a niekiedy nawet czarną. Co chwilę płoną gdzieś pola
i nieużytki. Zazwyczaj udaje im się to opanować w porę…
Od kiedy parę miesięcy temu zaczęło płonąć pole niedaleko
naszego domu, moje zmysły wyczuliły się bardziej na zapach dymu i spalenizny. Zdałam
sobie sprawę, że wystarczyłby silniejszy wiatr w innym kierunku i ogień mógłby
dojść do naszego domu. Zapytałam nawet Taty co się robi w obliczu takiego
ognia, bo jakoś polewanie ogrodowym wężem nie wydawało mi się szczególnie
skuteczne. Tata odpowiedział jednym słowem, a przytoczę synonim, „Ucieka”.
Tak więc w jedno w piątkowych poobiednich popołudni leżałam
na łóżku chłonąc kolejny serial. Miałam w planie nawet drzemkę. Nagle dobiegł
mnie zapach spalenizny. Zerwałam się z łóżka i wybiegłam na balkon. Odetchnęłam
z ulgą. „To nie u nas” pomyślałam i włączyłam znowu serial. Jednak zapach, a
raczej smród, nie znikał, lecz się nasilał. Poszłam skontrolować okna
wychodzące na drugą stronę domu, na drogę. Nic nie zobaczyłam. Nic, ponieważ
było biało od dymu. Wychyliłam się z okna patrząc z każdej strony, ale na
szczęście ognia nie było widać. Zamknęłam więc szczelnie wszystkie okna, bo dom
już miał zapach wędzonki, i wróciłam do łóżka. Pech chciał, że w owy piątek
wiatr był bardzo silny i wiał od strony skąd pochodził dym w stronę naszego
domu. Chciałam kontynuować siestę, ale coś mi nie dawało spokoju. Wróciłam do
okna i zamarłam. Z białego dymu w oddali zaczęły wyłaniać się pomarańczowe
płomienie. Na początku małe niewinne płomyczki, ale po chwili stawały się
niebezpiecznie większe. W powietrzu latały już skrawki spalenizny. W domu
zaczęło robić się ciemniej, bo chmura dymu przysłaniała słońce, a zapach
wędzony wchodził przez szczeliny w oknach. Ogień przemieszczał się zaskakująco
szybko i chwilę później był już do drugiej stronie drogi, naprawdę niedaleko od
moich okien. W jednej chwili zdałam sobie sprawę, że to jest ten moment kiedy
trzeba się zdecydować co wziąć i uciekać. Chwyciłam plecak, w mgnieniu oka
wrzuciłam do niego portfel, komputer i dokumenty, wzięłam klucze od samochodu i
uciekłam.
Z daleka sytuacja wyglądała jeszcze bardziej dramatycznie.
Dym z białego zmienił się na ciemnoszary, a wiatr dmuchał jak szalony
zadymiając całe osiedle. Sytuacje jak z filmu wycięta. Sąsiedzi na ulicach,
zniecierpliwieni wyczekują straż, rodzina mieszkająca obok w szlochach i
krzykach próbują ratować co się da. Dramat. Zaczął się palić nasz ogród.
Przyjechała policja, nie pozwalali nikomu się zbliżać. Od dymu oczy zachodziły
łzami i ciężko było oddychać. Miałam poważne obawy, czy gdy ugaszą wszystko,
będzie do czego wracać.
Po około 40 minutach przyjechała straż. Okazało się, że w
okolicy były jeszcze trzy inne pożary w tym samym czasie. W miarę sprawnie
udało im się wszystko ugasić. Na szczęście wszystko wyglądało dużo gorzej niż
było w rzeczywistości. Nasz dom, poza pięknym zapachem wędzonki i mnóstwem popiołu
wewnątrz, pozostał nietknięty. Spłonął garaż, duży kawałek ogrodu z palmami,
winogronami i wielkimi cyprysami oraz piękny ogrodowy domek z piecem na pizzę.
W środę, czyli pięć dni po pożarze (gdy pisałam tę notkę), w
powietrzu unosił się jeszcze zapach spalenizny. Czarne pola i martwe, spalone
drzewa przypominają nam o wszystkim, gdy wyglądamy przez okno. W piątkową noc
strażacy jeszcze dogaszali conieco, bo znów zaczęło się palić, lecz już nie w
naszym ogrodzie.
Tak na podsumowanie, czasem naprawdę warto się zastanowić,
co byście wzięli ze sobą, gdybyście mieli 2 minuty na ucieczkę. Mam nadzieję,
że nie zdarzy Wam się nigdy nic z tych rzeczy, ale nigdy nic nie wiadomo. A
jeśli palicie papierosy, nie wyrzucajcie niedopałków.
A deszcz dalej nie pada…
Komentarze
Prześlij komentarz